DrAcKo |
Trochę Tu już bawi |
|
|
Dołączył: 08 Sie 2005 |
Posty: 100 |
Przeczytał: 0 tematów
|
|
|
|
|
|
 |
 |
 |
|
Tym razem bez rewolucji – w końcu to tylko sequel. Ale jaki zajefajny sequel! Ha! Prawdę mówiąc spodziewałem się, że gierka będzie słabsza. Wiadomo, sam pomysł się zmienić nie może, więc w zasadzie byłem pewien, że cały Battlefield: Vietnam to tylko taki większy mod do BF1942, z poprawioną grafiką co najwyżej. Ale się myliłem, bo co jak co, ale mod to nie jest z całą pewnością.
Dostałem zgrabne pudełeczko z grą dzień przed polską premierą. Zaraz po instalacji zajrzałem do All Seeing Eye, co by obaczyć, czy przypadkiem nie wyszukuje już serwerów do Vietnama - okazało się, że owszem, wyszukuje i to całkiem szybko. A serwerów było już tak lekko z tysiąc, i pełno ludzi na nich, bez trudu można było wskoczyć gdzieś, gdzie bawiło się już ponad 20 osób. Pychota! Ze starym Battlefield były niejakie problemy – serwerów masa, ale ludziów coś mało... No, ale nie mogę zacząć od razu od multi, bo mnie zmiażdżą, a ja nawet nie będę wiedział jak i kiedy. Trzeba trochę poćwiczyć w singlu. Odpaliłem gierkę i... odpadłem. Intro świetne, ale innego wcale się nie spodziewałem, więc mnie nie powaliło. Za to gdy zobaczyłem pierwsze menu, gęba rozciągnęła mi się w obleśnym uśmiechu. Stylizacja jest niesamowita, od specyficznej czcionki przez tła, na dźwiękach i muzyce skończywszy. O muzyce wspomnę jeszcze później – jakbym mógł nie wspomnieć o tym elemencie gry, który urzekł mnie najbardziej. Od razu poczułem powiew monsunu na twarzy i zapach napalmu o poranku.
W singlu, jak to w singlu, możemy się pobawić na każdej z czternastu map razem z niezbyt kumatymi botami. Nie mamy tutaj czegoś takiego jak kampania znana z BF1942 - każdą mapę wybieramy oddzielnie. A wybór jest naprawdę bogaty, bo przyznaję bez bicia, że mapki są o wiele bardziej zróżnicowane, bardziej ukierunkowane niż w starej grze. Fani wielkich starć pancernych niestety zapłaczą rzewnie – o wielkich bitwach czołgów mogą zapomnieć. Owszem, na prawie każdej mapie jest po jedynym, czasem po dwa dla każdej ze stron, ale w tym terenie nie da się tak poszaleć jak na starych mapach typu Kursk czy El Alamein. Bardzo rzadko spotyka się jakąś większą, otwartą przestrzeń, niepokrytą dżunglą czy zabudowaniami, a nawet jak się już jakaś trafi, to tak pofałdowana, że pole widzenia jest bardzo ograniczone. Jakby tego jeszcze było mało, zwykle mamy fatalne warunki pogodowe, mgły jakieś albo deszcze tudzież wszystko rozgrywa się w nocy i ledwo widać na kilkadziesiąt metrów. Heh, słyszę już płacz snajperów – niestety chłopaki, tutaj sobie nie poszalejecie. Owszem, na kilku mapach dobrze ukryty strzelec może nieźle pokrzyżować szyki wrogom, ale jest to raczej wyjątek niż reguła – zwykle strzelamy do siebie z naprawdę niedużej odległości, bo dopiero z bliska można się dostrzec. A i to trzeba mieć sporo szczęścia, bo nie raz i nie dwa zdarzyło mi się w dżungli minąć o pół metra z przeciwnikiem nadbiegającym z naprzeciwka, tak że mnie nie zauważył – taką mamy tutaj gęstą i bujną wegetację. Zabudowań też jest o wiele więcej, jakieś wioski, chatki, w których może się kryć cały pluton, a Ty nie widzisz nikogo, dopóki nie jest za późno. Szczególna plątanina budynków to cztery levele miejskie (a właściwie dwa, każdy z nich powtórzony z innym rozkładem control pointów) – czegoś takiego jeszcze nie było. Jeżeli znacie mapę Berlin z oryginalnego Battlefielda to pomnóżcie ją razy dwa jeżeli chodzi o rozległość terenu, razy trzy jeżeli chodzi o wysokość budynków i razy cztery jeśli chodzi o ilość ruin i innego szmelcu zalegającego ulice. To są labirynty po prostu, w które strach jest wjechać czołgiem, bo nigdy nie wiadomo ilu kolesi z granatnikami przeciwpancernymi czai się za następnym rogiem.Takie „kameralne” odczucia wzbudzają nie tylko mapy miejskie. Wystarczy wejść na Cambodian Incursion albo Ho Chi Minh Trail, żeby zobaczyć, co to jest prawdziwa dżungla. Aż duszno się robi. Wszędzie drzewa, krzewy, liany i tylko kilka błotnistych dróg, jakieś stare świątynie i improwizowane bunkry z worków z piaskiem. Pojazdy na tych mapach przydają się właściwie tylko do transportu – wystarczy bowiem, że piechociaż da nura w krzaki i możemy sobie strzelać – a nie pojedziemy za nim niestety. A i ten transport też jest utrudniony, bo wszystko na tych „dżunglowych mapach” pocięte jest mniejszymi lub większymi rzeczkami w bardzo głębokich kotlinach, a większych mostów nie ma za wiele. Nie bójcie się jednak, nie wszystkie mapy to dżungle lub zrujnowane miasta, choć jak już wspomniałem, wszędzie jest dużo roślin i zabudowań. Jest też kilka map, na których można sobie pojeździć... albo polatać. A jest czym, oj jest.
Hmm, tak właśnie spojrzałem i coś mi się ta recenzja wymknęła z rąk. Miałem pisać o trybie singlowym, a tu ględzę i ględzę o tych mapach. Wracając do singla zatem – wiadomo, że Battlefielda kupuje się, żeby pograć w multi. W singlu z mało rozgarniętymi botami (niestety, tutaj się przyczepię – SI nie jest ani trochę poprawiona) niech się bawią piraci, którzy nie mają oryginalnego cd-keya. No i to tyle, jeżeli chodzi o tryb dla pojedynczego gracza. A teraz jeszcze słówko o mapach. Podobnie jak w poprzedniej grze mamy tutaj dość ścisłe nawiązania historyczne. Może wielu z Was nic te nazwy nie mówią, ale ja się trochę wojną w Wietnamie interesowałem, i takie Hue, Ia Drang, Khe Sanh czy Quang Tri brzmią mi bardzo znajomo. Poszczególne mapy są też bardziej „historyczne” dzięki nazwaniu konkretnych jednostek walczących po obu stronach – wiemy, że walczymy w ramach 7. Dywizji Kawalerii Pancernej czy 1. Kawalerii Powietrznej. Nie wnosi to wiele do gry jako takiej, zwłaszcza że bardzo często po stronie komunistów występuje się jako „niezidentyfikowane siły VietCongu”, ale - jak wiele innych elementów w grze - służy budowaniu klimatu.
Zostawmy już te mapy i przejdźmy do mięska – czyli do klas i sprzętu. Jeżeli chodzi o rodzaje żołnierzy, to zaszły tu pewne zmiany w stosunku do starego Battlefielda. Po pierwsze – nie ma medica. Niektórzy żołnierze wyposażeni są we własne pakiety pierwszej pomocy – głównie amerykańscy, ale nie daje im to takiej wielkiej przewagi, bo przecież każdy „żółtek” może podnieść sobie zestaw zabitego Amerykanina. Klasy są teraz cztery – zwykły trep, saper, ppanc i snajper/zwiadowca. Dla każdej z klas mamy dwa zestawy uzbrojenia, zwykle dość mocno się różniące i to kilkoma broniami. Dzięki takiemu rozwiązaniu mamy w grze całą masę strzelającego sprzętu, nie licząc różnych granatów, min, pułapek (tylko komuniści je mają), ładunków wybuchowych i tym podobnych. Klasy różnią się także po obu stronach i to czasem dość drastycznie. Najlepiej widoczne to jest na przykładzie „przeciwpancerniaka” - u Amerykanów i południowych Wietnamczyków ma on albo granatnik, albo wyrzutnię rakiet LAW, a do tego morderczy M60, potrafiący wypluć jednym ciągiem całą taśmę nabojów (sto sztuk). Na necie zestaw M60+LAW został szybko ochrzczony jako „config dla noobów”, bo jest to bez wątpienia najmocniejszy układ i najłatwiej się nim gra. W porównaniu z tą potęgą komuniści wypadają dość blado – ich żołnierz może wziąć granatnik rakietowy RPG (bardzo fajny zresztą) i karabin powtarzalny, ewentualnie wyrzutnię przeciwlotniczą SA-7 i zwykły pistolet. Niby gorzej, nie? Jednak nie do końca. Przewagą partyzantów jest bowiem właśnie to SA-7 – druga strona nie ma tego rodzaju kierowanych rakiet przeciwlotniczych i musi w starciu z fruwającym komunistą polegać na ogniu broni małokalibrowej, cekaemów zamontowanych na pojazdach lub własnego lotnictwa. Owszem, na wielu mapach tylko strona amerykańska ma coś latającego, ale jest też kilka takich, na których armia Wietnamu Północnego może poszaleć swoimi MiGami.
No właśnie. Sprzęt. Jest go więcej i jest bardziej zróżnicowany niż w BF1942. Dla każdej strony są po dwa czołgi – w tym tylko chłopcy spod znaku gwiazdy mają czołg pływający – PT-76. Transportery opancerzone są w liczbie jednego na stronę – oba pływają, oba też mogą zabrać aż sześciu żołnierzy na pokład (tak!), z których ponad połowa może obsługiwać zamontowane karabiny maszynowe. Zwykłe samochodziki też są w liczbie jednego na stronę – Amerykanie mają jeepa z wyrzutnią rakiet, komuniści zaś gazika z karabinem maszynowym - oba wózki zabierają dwóch pasażerów i kierowcę, a siedzący obok kierowcy może strzelać w czasie jazdy. Dodatkowym transportem jest skuter dla dwóch desperatów – szybki, ale całkowicie odsłonięty. Artyleria samobieżna – też jedna sztuka na stronę. Dla jednych nowa wersja „katiuszy”, dla drugich bardzo fajne i mordercze działo na gąsienicach, które ma jednak tę wadę, że i kierowca, i strzelec są zupełnie odsłonięci. Każda ze stron ma jednostki pływające – ale tylko amerykańskie są uzbrojone (i to całkiem nieźle), bo komuniści zasuwają na tych rzecznych sampanach. Jako jedyni za to mają mordercze, przeciwlotnicze działko ZSU, które z braku jakichkolwiek statycznych gniazd plot, daje im dużą przewagę w walce z lotnictwem. Samoloty odrzutowe mamy po dwa – Phantom i Corsair dla tych „dobrych” i MiG-21 oraz MiG-17 dla tych „złych”. Różnica między nimi jest taka, że sprzęt amerykański ma mocniejsze bomby (i napalm!!!), a produkcje made in CCCP są zwrotniejsze i bardziej zwinne.
I przyszła pora na wiatraki, czyli śmigłowce. To całkowita nowość i bardzo zmienia charakter gry na tych mapach, na których się pojawia. Pilotaż owych cudeniek jest diabelnie trudny i nawet wytrawni oblatywacze z BF1942 będą musieli mocno poćwiczyć, by nie rozwalić się zaraz po starcie. Jeżeli już jednak go opanują, to będą królami pola bitwy. Helikopter ma tę przewagę nad samolotem, że może się zatrzymać w powietrzu czy wylądować gdzie bądź. Sprawdza się znakomicie jako maszyna transportowa – potrafi w mgnieniu oka przerzucić grupę żołnierzy w dowolny punkt mapy, a większe śmigłowce transportowe, takie jak Chinook, mogą nawet przenieść podczepiony na linie czołg, nie mówiąc już o tym, że służą jako mobilne spawn pointy (tak przy okazji - wietnamscy saperzy mogą kopać tunele, dzięki którym przenoszą swojego spawna w inne miejsce). Transport jednak to nie wszystko. Śmigłowce doskonale sprawdzają się jako środki ataku – i to nie tylko typowo szturmowa Cobra, ba, śmiem twierdzić, że groźniejszy jest Huey, w którym oprócz pilota siedzi jeszcze pięciu żołnierzy i czterech z nich może strzelać. Komuniści nie mogą tu narzekać, bo mają też swoją uzbrojoną po zęby wersję Mi-8. Zresztą, co by nie powiedzieć o sprzęcie i jego zróżnicowaniu po obu stronach, to i tak nie ma to takiego wielkiego znaczenia, jak mogłoby się zdawać. Wszelakie pojazdy są bowiem tak rozmieszczone na mapach, że w zasadzie bardzo często przechodzą one z rąk do rąk i nigdy nie wiadomo, czy w nadjeżdżającym właśnie tranporterze BTR-60 nie siedzi zgraja Amerykanów. Takie „podmiany” sprzętu zdarzają się tutaj o wiele częściej niż w starym Battlefield.
Dobra, recka jest już całkiem długa i mniej więcej wiecie z czym się je ten cały BF:V. Nie napisałem jeszcze nic o stronie technicznej gry... Jeżeli chodzi o grafikę, to fajerwerków tu nie mamy. Poprawiono wprawdzie modele postaci i zwiększono ich liczbę, mapy są rozleglejsze i bardziej „zaludnione” obiektami 3D, także pojazdy wyglądają lepiej i ładniej są animowane. No, pięknie, ale nie jest to dzisiejszy standard jeżeli chodzi o gry FPS. Brak dynamicznych światłocieni, brak efektów cząsteczkowych, nie ma zaawansowanego silnika fizycznego zawiadującego choćby poziomem uszkodzeń pojazdów (choć jest on jakoś tam zobrazowany dzięki dymowi z silnika i płomieniom spod maski), czy też „niszczalności” otoczenia (już nie mówię o rozwalaniu murów, ale żeby czołg nie mógł złamać jednego drzewka?). Wiem, wiem, nie o to tutaj chodzi – to nie jest jakiś wypaśny singlowy FPS, w którym trzeba oszołomić wizualiami, bo samego grania wystarczy na 6 godzin... ale przydałoby się coś więcej. Pod jednym względem tylko nie mam zastrzeżeń do twórców Battlefield: Vietnam, ba, wręcz chylę czoła – chodzi mi o broń. Nie dość, że wygląda bardzo realistycznie i strzela też pięknie, to jeszcze animacje są wprost bajeczne, co szczególnie widać przy przeładowywaniu. Na odczepianie bębna od RPD, wkładanie nowego, przeciąganie taśmy, zamykanie klapki i „zatrzaśnięcie” zamka mogę patrzeć całymi dniami – po prostu perfekcja. Jak cała oprawa graficzna gry wydaje mi się zwyczajnie dobra, to ten element jest wprost nadzwyczajny...
No i, jak obiecałem, przyszedł czas na oprawę dźwiękową. A tutaj Battlefield: Vietnam wygrywa z dowolnym przeciwnikiem o kilka długości. Cudowna – to mało powiedziane. Po pierwsze – odgłosy. Dżungla żyje - ćwierkają ptaki, szeleszczą liście na wietrze, i nagle w to wszystko wdziera się charakterystyczny łomot „kałacha”! Odpowiada mu nie mniej charakterystyczne M16 i ogłuszający odgłos wypluwającego całą taśmę M60. Pociski wizgają dookoła, aż się człowiek kuli przed monitorem, choć nie dostał ani razu. A potem coś wybucha, grzmi artyleria, słychać zbliżający się skrzyp gąsienic czołgu i gdzieś z góry łup-łup łopat śmigłowca. A do tego ciągłe krzyki, rozkazy, radiowy szum niezrozumiałych rozmów! Jedynie Call of Duty potrafił równie dobrze oddać odgłosy wojny! No, ale tam nie było Wagnera... No właśnie. „Cwałowanie Walkirii” i kilkanaście rock’n’rollowych kawałków z przełomu lat 60. i 70. – to jest to. Przy ładowaniu się każdego z leveli słuchamy jego tematu muzycznego, właśnie jednego z tych kawałków, i to już wprowadza nas w klimat. A potem tylko marzymy, by dorwać się do jakiegoś pojazdu (tylko one mają głośniki) i puścić naszą ulubioną muzę na pełny regulator. Możemy sobie wrzucić jakieś swoje kawałki, ale mają one ten minus, że nie słychać ich w grze. No, to znaczy my słyszymy, ale nikt inny nie. Jeżeli zaś korzystamy z zestawu z gry, to słuchać nas będzie dalej niż widać. Niektórzy gracze uważają, że nie należy puszczać muzyki, bo pozwala ona przeciwnikowi na zlokalizowanie zagrożenia – i może mają rację. Ale ważny jest czynnik psychologiczny – nie dość, że gracz czuje się lepiej „za kółkiem” (kawałki są strasznie energetyczne), to jeszcze, że tak zacytuję Roberta Duvalla z Czasu Apokalipsy - „Żółtki robią w gacie, gdy im puszczam Wagnera!”. Bez tej muzyki BFV też byłby bardzo dobrą grą, ale ja go sobie bez niej nie wyobrażam.
Podsumowując, (najwyższy czas już) – mamy tu do czynienia z, bądź co bądź, kotletem odgrzewanym, ale jak na mój smak, to ten kotlet wcale nie jest gorszy. W Vietnam brakuje tej oryginalności, świeżości pomysłu, którą to powalał Battlefield 1942, ale ma on inne zalety – lepiej zrobione klasy postaci, ciekawsze pojazdy (śmigłowce!) i bardzo wyrazisty, sugestywny klimat, budowany głównie genialną wprost oprawą dźwiękową. Jeżeli chodzi o stronę wizualną, to jest to pewien postęp w stosunku do poprzednika, ale i tak silnik jest o jakiś rok do tyłu (albo i półtora roku) za wychodzącymi właśnie shooterami. Tak czy inaczej, Battlefield: Vietnam to z pewnością najlepszy multiplayerowy drużynowy FPS, z jakim będziemy mieli do czynienia w tym roku, jedynym jego poważnym konkurentem może być tylko Tribes: Vengeance. Kto lubi zaawansowaną rozgrywkę, a nie głupie deathmatche a’la Unreal - zapraszam do sklepów, za te parę groszy będziecie grali do końca roku... |
|