DrAcKo |
Trochę Tu już bawi |
|
|
Dołączył: 08 Sie 2005 |
Posty: 100 |
Przeczytał: 0 tematów
|
|
|
|
|
|
 |
 |
 |
|
I oto kolejny, drugi już samodzielny dodatek do rosyjskiego RTS Blitzkrieg. Rolling Thunder, czy też po naszemu Pomruk Zagłady, opiera się na dokładnie tych samych (z małymi wyjątkami) założeniach co Horyzont w Ogniu, więc gdyby recenzja ta miała być maksymalnie informacyjną, a minimalnie obfitą w niepotrzebne akapity, mógłbym wyczerpująco opisać ów dodatek w kilkunastu dosłownie zdaniach – tak niewiele bowiem nowego oferuje. A raczej tak wiele, bo nie czarujmy się, w większości gier tego typu, czyli duchowych spadkobierców idei Sudden Strike, innowacji i prawdziwie nowych pomysłów jest tyle, że i kilka słów opisu by starczyło aby je przedstawić. Postaram się zatem niepotrzebnie nie bredzić, wiedząc iż czytają ten tekst w zasadzie tylko wierni fani serii Blitzkrieg, którzy całkiem słusznie uważają, że mimo upływu czasu jest ona najlepszą pozycją w tym gatunku. Nie będę rozpisywał się na temat podstaw i zasad gry, które przecież są Wam doskonale znane. Skupię się tylko na tym co ważne tudzież dodam fragment lub dwa niekoniecznie potrzebne, ale istotne z uwagi na Imperialną Kontrolę Jakości, która odrzuci mi zbyt krótki tekst, choćby nie wiem jak poprawny był. I zacznijmy może właśnie od tych fragmentów niekoniecznie niezbędnych.
Generał Patton nie jest szeroko znany w naszym kraju. Owszem, może nazwisko to padło raz czy dwa na lekcjach w liceum, ale postacią tą interesują się raczej tylko studenci historii lub wielbiciele II wojny światowej. Generał ten wielkiej sławy w naszym kraju nie zdobył, bo te kilkadziesiąt powojennych lat raczej nie sprzyjało gloryfikacji amerykańskich ikon – skupialiśmy się bardziej na różnych Rokossowskich i Koniewach tudzież ich wielkich wrogach – Mansteinach, Rommlach i Guderianach. Teraz mamy sytuację odwrotną co prawda, ale mimo tego iż czerwcowy dzień inwazji w Normandii stał się prawie świętem narodowym - co jest bzdurą kompletną oczywiście, bo bitwa ta nie była nawet w połowie tak ważna, jak operacja stalingradzka chociażby - Patton nadal nie jest znany i kojarzony równie łatwo jak taki choćby Rommel.
A szkoda, bo był to jeden z najbardziej błyskotliwych i kontrowersyjnych generałów alianckich. Bojowy, agresywny, genialny w posunięciach i wyprzedzający swym taktycznym zmysłem większość swoich kolegów tkwiących myślowo jeszcze w okopach I wojny światowej. Patton Amerykanom kojarzy się z czołgami i wojną zmechanizowaną, błyskawiczną. Był on niezmordowanym orędownikiem stworzenia silnej broni pancernej od chwili gdy ujrzał w 1917 roku natarcie brytyjskich tanków pod Cambrai. Przewidział założenia przyszłej wojny manewrowej i próbował opracować ją doktrynalnie, jednocześnie propagując ten temat w konserwatywnym środowisku US Army w okresie międzywojennym. Przez swą nieustępliwość i natarczywość popadł w niełaskę i musiał wrócić do kawalerii, gdzie służył aż do wybuchu wojny w Europie. Po tym wydarzeniu udało mu się przekonać do swoich poglądów kilku kongresmenów i po stworzeniu zalążka amerykańskich sił pancernych został Patton awansowany na dowódcę brygady zmechanizowanej, która przekształciła się w 2. Dywizję Pancerną.
W Afryce Północnej Patton był już generałem i dowodził amerykańskim korpusem, który wraz z brytyjską 8. Armią zmiótł resztki Afrika Korps w Tunezji. Dalszy jego szlak bojowy to wzloty i upadki – te ostatnie głównie dzięki kontrowersyjnej naturze tego generała. Przypisano mu między innymi odpowiedzialność za kilka przypadków rozstrzelania niemieckich i włoskich jeńców na Sycylii, a dokumentnie pogrążyło go nagłośnione przez media sponiewieranie i spoliczkowanie rzekomo symulującego chorobę żołnierza w polowym szpitalu. Patton został odsunięty na boczny tor i przypomniano sobie o jego umiejętnościach dopiero w Normandii. Jego 3. Armia przetoczyła się po ogonach uciekających Niemców przez całą Francję i zatrzymała dopiero w Lotaryngii, z powodu braku paliwa i zaopatrzenia, przekierowanego priorytetowo dla Montgomery’ego i operacji Market-Garden. Tuż po zakończeniu wojny gwiazda Pattona znów przyblakła z powodu jego wypowiedzi potępiających denazyfikację Niemiec i tym razem energiczny, bezkompromisowy generał nie miał już szans na kolejne odkupienie – umarł w szpitalu w rok po wojnie, w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku samochodowym.
Tylko... po kiego grzyba ta lekcja historii? Jak to po co? Osią dodatku Horyzont w Ogniu była duża kampania osnuta na szlaku bojowym feldmarszałka Rommla, tutaj zaś stoczymy wszystkie bitwy generała Pattona. No, może nie wszystkie, brakuje bowiem tej pierwszej, ze zrozumiałych powodów. Dość ciężko byłoby w grze przedstawić lanie, jakie Amerykanie dostali od Dywizji Spadochronowo-Pancernej „Hermann Goering” na przełęczy Kasserine w ostatnim ofensywnym zrywie Afrika Korps. Pozostałe bitwy Pattona są jednak w 18 misjach kampanii przedstawione bardzo szczegółowo – operacja Husky, walki o Palermo, ofensywa na Rzym, a następnie Normandia i operacja Cobra, po czym wariacki pościg za wycofującymi się Niemcami. Walki w okolicach Metz, ostre boje o prawą flankę wybrzuszenia powstałego w wyniku ofensywy w Ardenach, wyzwolenie Bastogne, zdobycie Zagłębia Saary i ostatnia bitwa, zaniechana próba wyzwolenia Pragi zanim zrobią to Rosjanie – mamy tutaj z grubsza wszystko to, co być powinno. I tak jak być powinno, tak jak się spodziewaliśmy. A właściwie nawet lepiej.
Pod względem konstrukcji kampanii oraz samych misji już Horyzont w Ogniu zostawiał w tyle większość konkurencji. A w Pomruku Zagłady dopracowano ten element jeszcze bardziej i wyniesiono na nowy poziom. Kolejno rozgrywane misje zdają się ciekawsze i coraz bardziej wyzywające w miarę postępów w grze i wcale nie odbywa się to za pomocą rzucania w każdym z kolejnych zadań coraz większej liczby jednostek wroga przeciw naszym siłom. Rządzi tutaj dynamiczna konstrukcja misji oraz cele opcjonalne i poboczne. Mieliśmy to już w poprzednim dodatku, a nawet w śladowych ilościach w oryginalnym Blitzkrieg, ale tutaj jest to reguła, a nie odświętny wyjątek. Każda misja obfituje w drugorzędne cele i pomniejsze zadania, których wcale nie musimy zaliczać, jeśli nam to z jakiegoś powodu nie pasuje. Każde z owych pomniejszych zadań ma jednak wpływ na dalszy przebieg misji i często wybitnie ułatwia osiągnięcie celu głównego. Zdobywać będziemy zatem lotniska, by zmniejszyć częstotliwość pokazywania się wrogich samolotów, a powiększyć ilość dostępnych nam maszyn, atakować będziemy z wyprzedzeniem posiłki wroga zanim dotrą one na główną linię walki. Czasem odpowiedni wypad i zniszczenie składu paliw spowoduje spowolnienie i praktyczne wyłączenie z walki wrogich czołgów, czasem zaś zdecydowany atak może wymusić poddanie się części wrogich sił, które następnie można przesłuchać na okoliczność rozmieszczenia pól minowych na podejściach do naszego głównego obiektu. Obecność tych „wątków drugoplanowych” znakomicie urozmaica zwykle dość monotonną rozgrywkę, która w grach tego typu prawie zawsze sprowadza się do siłowego oczyszczenia mapy z wrogich jednostek. Kolejnym krokiem w bardzo dobrym kierunku, i to krokiem dużym, jest spora dynamika misji, w których czasem nawet kilkukrotnie zmienia się główny cel. Zmusza nas to do nerwowego (mimo aktywnej pauzy) manewrowania wojskiem i prób przewidzenia tego, co przygotowali dla nas lekko sadystyczni projektanci z Nival. A znęcają się oni nad nami całkiem konkretnie, dokonując nagłych ataków ze skrzydła, wysyłając kliny pancerne na nasze tyły i robiąc wiele podobnych świństw, za które jesteśmy im głęboko wdzięczni. Dzięki nim misje są wyjątkowo emocjonujące i ciężko się od nich oderwać, czego nie da się powiedzieć o większości misji z innych gier tego typu, choćby D-Day, który trochę nas rozczarował.
I w zasadzie te ulepszone konstrukcyjnie misje w nowej kampanii stanowią większość tego, co Pomruk Zagłady ma nam do zaoferowania. Ale nie wszystko. Są jeszcze misje samodzielne, w liczbie mniejszej niż w Horyzont w Ogniu, ale kto wie, czy nie ciekawsze. Mamy tutaj incydent nad jeziorem Chasan (tam był Chałchyn-goł), mamy walki o norweskie Trondheim (poprzednio był to Narwik), jest też Stalingrad, Kocioł Demiański czy bitwa na linii Mareth, nie mówiąc już o „bonusowej” mapie Santander, rozgrywającej się w czasie hiszpańskiej wojny domowej. Jednostrzałówki te przedłużają rozgrywkę w sposób dość znaczny.
A do tego dochodzi wreszcie multiplayer, którego tak brakowało w Horyzont w Ogniu. Mapki są tylko cztery, dwie dwu- i dwie czteroosobowe, ale podejrzewam, że w zupełności wystarczą – chętnych aż tak wielu nie będzie, niestety. Tryby gry są tylko dwa, ale za to zupełnie nowe. Trzy mapy przeznaczone są do zabawy w przejmowanie flag, przypominającej jako żywo RTS-ową wersję Battlefield 1942 - utrzymanie danej flagi dodaje nam określoną ilość punktów co minutę, za które to punkty otrzymujemy posiłki i wsparcie, a wygrywa ten gracz, który zdobędzie najwięcej punktów, lub też uda mu się zdobyć wszystkie flagi. Drugi tryb, z jedną niestety mapą tylko, to bardziej agresywny Assault, gdzie gracze atakujący muszą pozbawić obrońców kontroli nad jedną z flag na wystarczająco długi czas – obrońcy zaś muszą pilnować swoich map i jednocześnie próbować zniszczyć wszystkie siły wroga, który posiłków znikąd nie otrzyma. W sumie można naprawdę nieźle w tym multiplayerze poszaleć, jeżeli tylko umówimy się z kolegami jakimiś na partyjkę, bo bez tego ani rusz – na wiekopomny wynalazek w postaci poczekalni kojarzącej grupy graczy trzeba poczekać do Blitzkieg II chyba, bo tutaj mamy tylko bezpośrednie połączenia przez IP.
A teraz w telegraficznym skrócie cała reszta. Interfejs się nie zmienił, grafika się nie zmieniła, muzyka się nie zmieniła, SI nadal kuleje trochę, ale jakby mniej widocznie, jednostek jest kilka nowych, głównie tych amerykańskich. No i to tyle. Czas na podsumowanie.
Pomruk Zagłady zostaje oczywiście w tyle za nowymi taktycznymi grami wojennymi pod względem graficznym, ale grywalnością, finezją i świeżością w projektach misji oraz sprawdzonym, diabelnie wygodnym interfejsem bije je na głowę. Spodziewałem się, że będzie dobrze i ani trochę się nie zawiodłem. Mimo faktu, że jest to tylko dodatek, starczy on na dłużej niż takie D-Day chociażby, nie mówiąc już że jest zwyczajnie lepszy. Grafika to nie wszystko – liczy się gameplay, a pod tym względem ten kolejny świetny dodatek do Blitzkrieg wygrywa z każdą konkurencją. Ja już się boję co to się będzie działo, gdy Rosjanie z Nival ubiorą te swoje kapitalne misje w nowy engine graficzny w nadchodzącej „dwójce”... |
|